Komentarze: 4
Nie lubię pociągów. Bardzo nie lubię. Zwłaszcza tego dźwięku, kiedy ruszają. I właśnie to słyszę co wieczór, gdy Kraków już zaśnie i robi się cicho. Gdzieś w oddali jedzie pociąg. Nie wiem, czy jest osobowy, pośpieszny, czy może w ogóle przewozi węgiel. To nie jest istotne właściwie.
Jakby się lepiej zastanowić to nie to, że ich nie lubię. Ja się ich boję. Bo jest w nich coś strasznego. Pociągi kojarzą mi się z końcem. Z pożegnaniem, z czymś, co mnie omija, ucieka gdzieś obok jeśli nie ma mnie w którymś z wagonów. Może dlatego, że są całkowicie niezależne. Przyjeżdżają i odjeżdżają bez naszej woli, a czasem nawet wbrew niej. Nie można ich tak po prostu zatrzymać i wysiąść aby po raz ostatni pocałować się na pożegnanie. Aby zmienić plany.
Ten mój strach wydaje się być wręcz irracjonalny – przecież jeśli w danym momencie się żegnam, oznacza to równocześnie, że kiedyś się witałam. Lub odwrotnie – zaraz powitam się gdzieś indziej z kimś innym. No właśnie… „innym”… Podróż to początek końca, lub początek początku, wiadomo. Jeszcze nie koniec lub początek sam w sobie. To podniecenie, że już zaraz, że jeszcze chwila… lub też „nie wszystko stracone”, że „life is so eventful”…
Lecz, jak to w życiu bywa, raz jest się żegnanym, raz – żegnającym. Tak, tym, który stoi na peronie i macha, jak „te debile z Familiady”, jakby to cokolwiek znaczyło. I zostaje wśród takich samych żegnających, którzy ze spuszczoną głową, pełną wspomnień, udają się w stronę wyjścia i już tęskniących. Bo zostawać zawsze jest gorzej.
Szczerze mówiąc nie znam gorszego widoku niż pusty peron, zaraz po odjeździe pociągu. Pusto, cicho, w oddali znikająca lokomotywa i niezliczona ilość kilometrów torów kolejowych.
I ten straszny dźwięk – ciuf-ciuf-ciuf-ciuf-ciuf, coraz szybszy, coraz mniej wyraźny.
I już wiesz, że coś się skończyło. Wiesz, że wrócisz do pustego domu, aby zastanawiać się „co oni teraz robią”, czuć zapach, widzieć bałagan i pozostawione szklanki po wypitej pośpiesznie „strzemiennej” kawie. Lub (tak jak ja) słyszeć ten dźwięk kilka razy, podczas pierwszej z wielu bezsennych nocy. Zawsze tak jest, kiedy nie umiesz spać samemu. Kiedy potrzebujesz tego ciepła obok, świadomości, że obudzisz się przy kimś i tak samo zaśniesz wieczorem. I nie będzie was dzieliło 300km w linii prostej. I wcale nie chodzi o jakąś wielką miłość czy choćby zauroczenie. O obecność. O zimno pustego pokoju. I o to, że wakacje się kończą, że następnym razem znów będę się bała. Chociażby tego napisu na bilecie „tam i spowrotem”…
Znów cos przejeżdża. Znów ten straszny dźwięk. I „miesiąc temu byłam… robiłam… z…”, i moje łzy, i moje wspomnienia, i moja przyszłość, ta w miarę zaplanowana i nieunikniona. I strach przed nią. I strach po niej. I obietnice „już nigdy więcej”. I duma „bo się udało…” i przerażenie „że się udało…”. I zimne łóżko, i pierwsza noc po 7 tygodniach, gdy będę musiała sama zasnąć. Lub sama nie spać....
Nigdy nie mam pewnośći że ten pociąg wróci... zawsze czekam na niego... ale nie wiem czy pojawi się na torach czy też nie... nie wiem czy znów ujrzę ukochaną osobę... dlatego nie nawidzę się żegnać nie nawidzę kogoś tracić... lecz czasem tracę kogoś.... kto siedzi naprawde blisko mnie... po prostu czuję że go nie ma... i nie wiem czy ta osoba okaże się tym szczęśliwym pociągiem - tym który wróci...